Viet Nam - podróż pierwsza, otwierająca.
O Azji wiedziałem mniej więcej tyle, że często toczy się tu walki Kung-Fu lub strzela do siebie z dwóch pistoletów naraz. O Wietnamie - że Stallone i Norris robią tu czasami piekło na Ziemi. Parna dżungla, helikoptery i karabiny… Świat, w którym przetrwać może tylko dziarski ludzki żelbet z wielkim gnatem i wtłoczonym dokrewnie amerykańskim systemem wartości. Niedawno wraz z żoną odwiedziłem Wietnam i teraz jawi mi się nieco inaczej. Zobaczyłem żywy, mięsisty kalejdoskop ze swastykami, sierpami i młotami - wszystko to na neonowym tle i do wtóru karaoke. Kraj, gdzie krzykliwe plakaty reklamują radość pracowitego ludu. Gdzie wieczorem pali się plastikowe butelki pod rozgwieżdżonym niebem. Kraj-śmietnik; kraj-rzeźnię (oba hasła rozwinę poniżej), ale pełen pomocnych ludzi. Świat zachwycający i zasmucający. Czyli jak wszędzie pewnie, tyle że trochę inaczej.
Oto opis wrażeń z pobytu zbyt krótkiego, bym mógł chociaż w przybliżeniu określić, czym naprawdę jest Wietnam. Impresja, która musiała powstać, bo wyjazd wyzwolił pewną skwierczącą energię - a tutaj jest jej uziemienie. Mam nadzieję, że nie będzie to tylko kolejny gastro-dziennik: co smakowało, co na talerzu szokowało, po czym sraliśmy jak najęci itp. Nie celuję ani w Cejrowskiego, ani żadne transkontynentalne eposy ku czci kubków smakowych czy wyższości “naszego nad tamtym”.
Wizyta trwała miesiąc. Poprzedziły ją kłująco drogie zastrzyki i rekonesans na YT, gdzie zaczerpnęliśmy praktycznej wiedzy od internautów z Polski i zagranicy. Podróżnicy sugerowali, żeby się targować, uważać na żołądki i portfele. Mówili sporo o naciąganiu turystów przez miejscowych, o spóźniających się autobusach; nie brakowało lamentacji związanych z kwestiami czystości w lokalach gastronomicznych. Cel podróży wskazał nam ten klip z muzyką, zawierający ujęcia wietnamskich maczugowatych form skalnych, których ostatecznie nie zobaczyliśmy na żywo.
Zostawiliśmy za sobą polską zimę; wyruszyliśmy na przełomie stycznia i lutego. Zabraliśmy niewielkie plecaki, a ja dodatkowo - moją nietolerancję na gluten. Ta ostatnia mogła być przeszkodą w podróży i nie ukrywam, że obawiałem się zatrucia. Ponadto oboje jesteśmy na diecie wegańskiej i zamierzaliśmy ją realizować również na wyjeździe. Mobilna aplikacja Happy Cow sugerowała istnienie wegańskich punktów w dużych miastach, ale i tak czuliśmy, że może być różnie.
Nie mieliśmy precyzyjnego planu podróży. Stwierdziliśmy, że będzie się on klarował w trakcie pobytu i że wizytę zaczniemy od Sajgonu. Mieliśmy zamówiony pokój na cztery dni przez Airb’n’b, który jest czymś jak płatny Couchsurfing.
Sajgon. Czeski film, ale tylko dla niewprawnego oka. Roziskrzona, dziko rozżarzona płytka scalona na granicy przepalenia. Zstępujemy do wrzącej zupy: smog, hałas brud i ludzie, wszędzie ludzie. Sajgon - odurzający nagrzany, rakotwórczy i epileptyczny. Widzimy morze skuterów i stosunkowo niewiele aut. Te ostatnie są tu wyjątkowo masywne, słoniowate wręcz na tle jednośladów. Zasadniczo jednak rządzą skutery. Na nich wozi się wszystko - meble, dzieci, zwierzęta; szybę, rurę, mydło, powidło i kadzidło. Skutery to temat-rzeka. A tymczasem idziemy ….i rzeka skuterów. Setki z prawej i lewej. Okazuje się jednak, że ściana pojazdów nie musi być straszna. Możesz wejść w ich strumień; część przed tobą zatrzyma się, a te z boków będą cię opływały. Bezkolizyjnie, zgrabnie i gładko. Bez agresji. Ta jest zbędna - wietnamczycy mają GPS wbudowany w DNA. Kieruje nimi Moc. Stąd wrażenie harmonijnego i naturalnego przepływu tych mechanicznych fal.
Klaksonów używa się tu ciągle, ale brzmią one tutaj jakby delikatniej niż polskie i służą informowaniu o położeniu (usłysz, ile od ciebie jadę), nie wyrażaniu wściekłości. Ulicą niekiedy przemknie autobus. Te są groźne, nieustępliwe; z nimi się nie pogrywa. Autobusy nie zatrzymują się, by cię przepuścić, nawet nie zwolnią. Na chodnikach wielotysięczny tłum. Brak bródek, tatuaży. Ludzie noszą krótkie spodenki i proste koszulki. Idą spokojnie; nie widzę, by ktoś gdzieś pędził
Klip z przekraczania sajgońskiej ulicy znajdziecie poniżej.
Mieszkamy u młodego Koreańczyka w wielopiętrowcu. W czwartym dystrykcie, który jest mało fancy i wolny od brzemienia atrakcji turystycznej. Przed nami połacie Wietnamu dla wietnamczyków. Mamy widok z góry na całą dzielnicę. Wygląda to jak połączenie mrowiska z choinką; jako soundtrack dla obrazka - klaksoniada.
Ala była elektronicznym mózgiem wyprawy, obsługując aplikacje mapowe, językowe, gastronomiczne i wszelkie inne, które ułatwiały nam życie. Dzięki, mój hakierze. To także żona jest autorem wielu tutejszych spostrzeżeń, tak celnych, że kradłem je dla dobra ludzkości. Dzięki, dobrze naoliwiony układzie percepcyjno-językowy!
W Sajgonie nie odważamy się wynająć skutera; to nastąpiło dopiero później. Dystrykt przemierzamy na piechotę. Lokale wege? Są, ale nie super dużo. Jedne przypominają zakład szewski po wybuchu bomby, a drugie - bezmięsnego Mcdonalda. Inne z kolei to drogie restauracje pod oświadczyny i świętowanie awansu. Warto szukać i próbować. Nieco też gotujemy na bazie zakupionych na bazarach produktów. Naszą dietę zdominowały ryż oraz egzotyczne owoce (np. coś, co było wielkości, kształtu, koloru oraz struktury wewnętrznej jak ziemniak, ale w smaku jak miodowe kiwi).
Sajgon jest heavy, hard i extreme. Żadne slow czy minimal tu nie dotarło. Nawet sumy są bombastyczne, bo płaci się jak w Polsce przed denominacją. Równowartość dwóch złotych to wietnamskie dwadzieścia tysięcy czterysta dongów. Panuje ścisk z domów, ludzi i maszyn - porządki te zlutowano na ciepło, z sykiem i świstem. Architektura wygląda jak nieudana partia Tertrisa. Jest trochę nowoczesnych wieżowców, ale u ich stóp rozpościera się dywan wąskich, gęsto upchanych domków, zdobionych i wypakowanych czym się da. To one stanowią tu dominantę i dobrze oddają tutejsze urban fever, tj. konieczność wciśnięcia się tam, gdzie jeszcze jest miejsce (nawet jeśli wygląda, jakby go już nie było). Często są to po prostu skromne budyneczki, a niekiedy - rudery wyglądające tak, jakby ktoś wkurwiony pozgniatał siłą woli elementy ze złomowiska. Komponenty to: blacha, drewno, paździerz, rury, a także łańcuchy, elementy z aut czy maszyn. Te wąskie bryły są piętrowe i gęsto upakowane ludźmi - mocno dociśniętymi miastem, lecz mimo to żywymi bardziej niż niejeden posiadacz ziemski spod Kalisza.
Spora część tutejszej egzystencji zdaje się rozgrywać na balkonach. Spodobał mi się pan, który na balkonie właśnie dłubał w nosie - bardzo powoli, dokładnie i na poważnie. Był całym sobą - bez zbędnego wstydu czy wahania - w tej sytuacji, czyniąc ją czystą i naturalną. O jego skupieniu niech świadczy fakt, że albo nie zauważył, że robię mu zdjęcie, albo miał to w dupie. Zresztą facet w jakiś sposób uosabia Sajgon takim, jakim go widzę: wielkomiejski, ale w swobodny sposób, nie kojarzący się z wypolerowanym folderem turystycznym.
Więc ...jeszcze raz on, tym razem w ujęciu bardziej intymnym.
Dystrykt z rana: skwierczy ruchem i upałem. Jest gorąco, ale dajemy radę. Po pierwsze, łakniemy ciepła; po drugie, oddycha się całkiem znośnie. Spacerujemy godzinami mimo gorąca. Względnie szybko łapiemy jako taką orientację w tej części miasta i formę zawodowych piechurów. Zauważam, że ktoś wybudował tu dom nawet pod mostem. Jest to właściwie jakaś sklejka paru czarnych desek, zabezpieczona siatką. Nawet wiele metrów powyżej czuć stamtąd pleśń i grzyba.
Wieczór. Neony. Dużo, wszędzie i na bogato. Kolorowe aury, obwódki, obramowania z energii, boskie emanacje. Wieczny market, wieczna szopka i wieczne święta (takie ze światełkami od Griswoldów) - wszystko w jednym. Wiele rodzin spożywa kolację na chodnikach, siedząc na mini krzesełkach. Jest to tutaj norma. Tak jak zwyczaj odpoczywania czy urządzania imprezy na ulicy. Osobną kategorię stanowi wietnamskie karaoke, popularna aktywność uprawiana z pasją i - co ważne - także kwitnąca na ulicach. Do tego tematu powrócimy jednak nieco później.
Mały spojler tutaj:
W Sajgonie poznaliśmy urok labiryntów-uliczek. Ciasne, gęste i mroczne, z dziką plątaniną kabli. Kapitalne do kręcenia scen w kinie akcji. W tych labiryntach mamy widok na zaplecza wietnamskich domów czy punktów handlowych. Możliwe, że gnieżdżą się tu także małe sklepiki czy lokale gastronomiczne. Nie mamy pewności, bo coś, co je przypomina, może być także otwartą częścią domu, w której je się właśnie kolację. Granica między przestrzenią handlową a prywatną zaciera się nam w Sajgonie nader często.
Są też skutery; jasne, że są. Nawet tu, w ciasnocie, czasami jakiś przemknie. Obserwujemy Wietnamczyków jedzących kolację czy leżących brzuchem do góry przed telewizją. Tyły posesji, także otwarte, zdają się służyć do sjesty. Ludzie spoczywają na leżankach lub siedzą na małych krzesełkach. Nie stanowimy tu żadnej sensacji, która kazałaby komuś wbić w nas spojrzenie jakoś mocniej czy porzucić dla nas kontemplację komórki albo tutejszej Beaty Kozidrak w TV. W modzie są wielkie telewizory. Zresztą Wietnam jest zasadniczo wpatrzony w monitory - jeśli oczu nie przyciąga telewizja, to robią to ekrany telefonów; te rozpleniły się tu nie gorzej niż u nas i skutecznie zawłaszczają czas wolny wielu ludzi.
Nasze przechadzki wspiera kawa. Czarna jak smoła, jak cola. Jest słodka i daje kopa. Tego lepszego, dodajmy. Czujesz się po niej obudzony. Dobrze obudzony. Jest też tania, tak tania, że masz ochotę co chwilę zaglądać do jakiejś kawiarenki, które są umiejscowione - dosłownie - jedna przy drugiej. I robisz to, bo masz pełen pakiet na tak: jest dobra, tania, a Wietnam i kawa zwyczajnie idą w parze. Pijamy ją zazwyczaj zimną z lodem. Ilość spożytych filiżanek w Polsce zamieniłaby mnie w kwaśny kożuch, w którym pływały by moje na wpół rozpuszczone organy wewnętrzne. Tutaj zamienia mnie w Bonda, Jamesa Bonda. Zanim podadzą kawę, dostajesz gratisową wodę herbacianą (czytaj: wodę o smaku herbaty).
Dlaczego kawa jest tania? Dlaczego jedzenie w restauracjach jest względnie tanie, podobnie jak kosmetyki, taksówki i bilety autobusowe? Bo zamiana złotówek na Dongi ujawniła moc tych pierwszych. Moc, której nigdy wcześniej nie czułem, a która działa tylko w niektórych częściach świata. Za garść złotówek dostaliśmy wiele garści Dongów. Mogę więc względnie spokojnie przyglądać się Wietnamowi, notując, plażując i pozwalając sobie na spontaniczne wybory. Przywilej. A w tle niepokój: abstrakcja, jaką jest pieniądz, ma jak najbardziej realne przełożenie na jakość życia. Powoduje, że pewne miejsca nie mają szans się obronić; zaczynają być wykupywane. Pomyśleć, ile da się tu zdziałać dolarami. Nie, nie trzeba o tym myśleć; dolary już tu działają. Nie tylko na poziomie konsumpcji dóbr i usług przez turystów, ale i przejmowania pewnych części rynku.
Kończąc temat cen, nie orientuję się, czy równie tanio można przeżyć tu na diecie mięsnej. Jak chcecie, sprawdźcie sami. A - najlepiej - nie sprawdzajcie.
Tymczasem my sami, na własne życzenie, staliśmy się częścią reklamy proszku Omo który jest tu bardzo popularny.
Poza tym dociera do nas, że Wietnamczycy kwaczą. Kwaczą jak kaczor Donald. Są głośni i ekspresyjni w ten sposób, który nieodległe kojarzy mi się z filmami o Japończykach.
Nie widzimy (ale też, co ważne, nie czujemy) agresji wokół siebie. W spojrzeniach nie ma złości, nienawiści, podejrzliwości. Kontakt wzrokowy - dłuższy, krótszy, przypadkowy lub nie; męski, żeński czy nijaki - puentuje uśmiech. Tak po prostu. Uśmiechy nie są od linijki; nie wyglądają jak wynurzone z galarety znoju albo jak automatyczny i sztywny skurcz mięśni. Twarze w Sajgonie jeszcze nie zbotoksowane kortyzolem. Jeśli ktoś krzyczy, to dlatego, że ….głośno mówi/ kwacze - no, przynajmniej tak mi się wydaje. Jest spokojnie. Może wysoka temperatura odbiera ochotę na burdy, a każe myśleć o znalezieniu cienia i kawy z lodem w kształcie rurek. Może jeszcze nie załapali tu się na narcystyczny model rodem z CKM-u czy Playboya: ekspansja przez agresję, psychiczną i fizyczną dominację nad innymi; zamaszysty kult swojej indywidualności, indywidualnej jak kolejne szarpane dżinsy i lektura poradników w typie Znajdź w sobie psychopatę. Ludzie uśmiechają się do nas, machają albo - najczęściej - po prostu zajmują się sobą. Zdarzało się (ale raczej na prowincji, więc trochę póżniej), że Ala - ze swoimi krótkimi włosami - ściągała zdziwione spojrzenia kobiet starszej daty.
Pijemy sok z kija. Tak go przynajmniej nazwaliśmy. To taki słodki, naturalny napój. Sprzedaje się go z małych srebrnych wózków, w których przy kliencie wyciska się pożywną wilgoć z trzciny cukrowej. Mieliśmy też okazję wgryzać zębami w ową trzcinę po tym, jak jeden ze sprzedawców podarował nam po kawałku na drogę. Wrażenie jest adekwatne do naszej roboczej nazwy - gryziesz włóknisty kij, który puszcza słodki sok.
Not so sad, jak sądzę. |
Wietnamscy ochroniarze są rozluźnieni; często pracują, siedząc przed strzeżonymi obiektami na plastikowych krzesełkach - z bosymi stopami, ale w regulaminowych mundurkach. Paru rozwala się na dworze na kanapach.
Pracujesz? Znajdź kanapę. Zainstaluj grę w telefonie. I żyjesz! Możesz też usiąść na krzesełku i coś tam sobie podśpiewywać; pewnie, że możesz. Siedzenie na plastiku przed posesją czy zakładem pracy jest tu normą. Czasami ten plastik udaje drewno. Ktoś śpi w centrum miasta na skuterze (wyłączonym). Ludzie kładą się na mostach - głośnych, niosących dziesiątki aut na minutę - w pozycjach powypadkowych. Z dzieckiem, motorem, bez motoru. Nie krwawią; chyba też nie żebrzą. Może mają coś do posiedzenia, przemyślenia? Panuje tu swoboda w stosunku do ciała, maszyn i przestrzeni. Nic dziwnego. Ile można się napinać w wydzierającym siły upale. A - idąc dalej: ile można się w ogóle napinać?
Wieczór. Neonowy Budda, jarzące się napisy, żrąca oczy czerwień sygnalizacji świetlnej. Rozżarzone kolory wsiąkają w smog, tworząc filtry pasujące do ciężkiego, dusznego kina. Miasto jest sprażone, wszędzie kałuże po jakichś płynach; pachnie jak spalinowo-rybna zupa. Kupujemy owoce na targach. Te ostatnie to zazwyczaj także kłębowisko motorów, więc przygotujcie się na biały całun otaczającą takie place. Zwyczaje tu takie, że po zmroku, kiedy część sprzedawców idzie już do domu, wzbiera brud i chaos - wszędzie papier i plastik i śliska papa rozdeptanego jedzenia, łusek, grudek organicznych i nieorganicznych. Za to jeśli idzie o owoce - niektóre znaleziska to fiesta dla kubków smakowych.
Nie targujemy się. Pewnie dostajemy “ceny dla turystów”, ale zazwyczaj są to wciąż relatywnie niewielkie sumy. Jak ktoś przesadza, co nie zdarza się często - dziękujemy i idziemy dalej. W aptece widzę kosmetyki do wybielania twarzy; podobno im bielszy tu jesteś, tym większą masz siłę przebicia. W Polsce detal techniczny jest odwrócony, ale pociąg do egzotyki podobny: im bardziej latynoska powierzchowność, tym łatwiej ci w pracy, urzędzie i na randce. Możesz nawet mieć skórę na “przysmażonego kurczaka z rożna” - i wciąż jest to stylówka w dobrym tonie, znana z telewizji śniadaniowej, Glamour, Twojego Stylu czy filmów porno.
Toaleta w Azji, czyli dziura na nieczystości plus szlauch dla higieny, ma moją pełną aprobatę, sympatię i znak jakości. Czasami jednak, kiedy mamy smak na coś “swojskiego”, kupujemy papier toaletowy. Niekiedy pachnie benzyną, za to w przynajmniej nie ma problemu ze znalezieniem go w sklepach Sajgonu. Nie zapomnimy, jak się sprawy załatwia w poprawnie europejskim stylu, bo przypominają nam o tym wietnamskie wywieszki.
Sajgon to końska dawka stymulacji. My jednak potrzebujemy teraz wyciszenia. I plaży. Jedziemy domiejscowości Mui Ne, mając nadzieję znaleźć tam jedno i drugie. Do Sajgonu wrócimy jeszcze dwarazy, robiąc sobie z niego bazę wypadową do poznawania mniejszych miejscowości. Zawsze będziemy mieszkać w czwartym dystrykcie.
Autobus do Mui Ne ma miejsca leżące, i to piętrowe; przypomina to jakąś jeżdżącą kolonię. Patrzę przez okno. Zieleń w Wietnamie jest trzaskająca i przeszywająca. Dżungla wygląda lepiej niż na filmach, ale akurat jej progu nie przekroczyliśmy nigdy. Bo? Bo zasadniczo wolimy chodzić wszędzie sami, nie korzystając z pomocy przewodników. Poza tym cała podróż robi za ostrą szprycę z zieleni, więc nie czujemy potrzeby pchać się dżunglę, wprost w paszczę węży i innych Predatorów.
Szkoda tylko, że co bardziej uczęszczane drogi przypominają śmietnik. Właściwie całe pobocze to jedna wielka smuga butelek, kartonów, foliówek i kubków po kawie. Obskurwielisko. Obok siebie dzika natura i tony połyskliwego plastiku. I co Budda na to? Ten we mnie mówi, że niszczy się tu piękny kawał świata. Pewnie widzimy śmieci miotane przez kierowców, ale mogą to też być jakieś brudy eksportowe, które USA czy UK upychają w jakimś pobliskim kombo-śmietnisku, skąd rozwiewa je wiatr. Wietnam bowiem przyjmuje śmieci z innych państw, podobnie jak - na mniejszą skalę - przyjmuje je Polska. Jako że plastiku jest wszędzie stanowczo za dużo (i ani jedna drobina tego "dobra" nie zdążyła się jeszcze rozłożyć - bo na to zwyczajnie jest za wcześnie), niektóre gorzej rozwinięte kraje “dorabiają”, składując hałdy z zamożniejszych części świata. I nie będzie tu miało znaczenia, czy same nie toną już we własnych śmieciach.
No, ale żeby postawić sprawy ekologiczne jasno: samolot, którym tu dotarliśmy, nie był napędzany olejkami eterycznymi. My także obsyfiamy planetę.
Mui Ne. Wietnamskie Międzyzdroje, jak szybko się okazuje. Na tle Sajgonu - istna drobina, ale pełna turystów i restauracji. I sporo Rosjan. Rambo 2 nie kłamał - Wietnam i Rosjanie tworzą jakiś rodzaj sosu. Jak pisałem, naszym celem były tutejsze plaże. I one tu są, ale małe, wąskie i pełne Kite-surferów. Ci ostatni ujeżdżają żywioły - ślizgają się po falach na desce, a potem, dzięki sile wiatru złapanego w latawiec, wzbijają w powietrze.
Ojciec rodziny, o której mieszkamy, od razu proponuje marihuanę. My dziękujemy; nie potrzebujemy takich majonezów. Podobno mają tu świetne ośrodki odwykowe, także dla turystów. Detoksykacje oparte na pracy fizycznej. Np. 12-godzinnej. Przez rok, dwa lub więcej. Ze ścisłym nadzorem personelu ośrodka, nierzadko uzbrojonego w pałki. Miód z rodzynkami, prawda? Ten system - jak i wiele innych - nie lubi, kiedy jego obywatele “odłączają się”, i najwyraźniej potrafi tę niechęć zaakcentować w pełnym rozmachu, totalitarnym stylu. Poza tym prości z nas ludzie, prostą logiką pchani: po co nam trip na tripie?
Trafiam do kawiarni, która okazuje się warsztatem mechanicznym. Jest hałas, są spaliny (bo za węgłem coś głośnego terkocze i buczy), ale jest też kawa. Podaje ją chłopak, który szybko wraca do swoich zmagań z jakimś zatłuszczonym na czarno elementem mechanicznym czegoś. Lubię to "wash and go", czyli kawiarnie hybrydowe z działalnościa dodatkową, której nie da się łatwo skojarzyć z tą główną. Widzieliśmy ich niemało w miejscowościach turystycznych. Wietnamczycy wydaja się być bardzo praktycznym narodem. Czy lubi się tu ciężkie kryminały norweskie, filozofię egzystencjalną i bluesa? A może dark ambient lub teatr eksperymentalny? Rozwój osobisty przez dmuchanie magicznym dymem w pępek? Czy buddyzm ma tu swoich kontestatorów, olewających go po cichu lub w ramach jakichś rozjuszonych kapel? Czy mają tu metal i punk lub cokolwiek, czym można straszyć mnichów lub pokolenie swoich rodziców? A jeśli tak, to jaką formę zyskują w tym kraju słońca, palm i pragmatyków - lub ludzi, którzy tylko przypominają tychże?
Ala z bólem gardła i ogólnym rozbiciem trafia do lekarza. Ja siedzę w poczekalni, obserwując pijanego Rosjanina w kolejce. Może faktycznie jest chory, ale przede wszystkim wygląda, jakby chciał się komuś poskarżyć, że galon wódy nie przyniósł mu szczęścia. Ala wychodzi. Lekarz był ok; zbadał krew, żeby sprawdzić, czy nie trzeba antybiotyku. Nie było trzeba, więc wypisał inne, lżejsze leki. Nie czeka nas żadne doświadczenie z kategorii “efektowne choroby tropikalne”. I chociaż przez najbliższe dni moja żona nie będzie tryskała zdrowiem, to wkrótce powróci do swojej standardowej formy, w ramach której nie ma rzeczy niemożliwych.
Pacha Mama. Wegańska restauracja wskazana przez Happy Cow. Od razu znajdujemy tam zrozumienie - i jedzenie. Cicha, uprzejma i bystro patrząca kobieta ujmuje nas naturalnym wdziękiem i nie wymuszoną uprzejmością. Ala narysowała w swoim szkicowniku zboża. Pokazujemy je, mówiąc, że się wystrzegamy. I wiemy, czujemy, że gluten - nawet przez pomyłkę - nie będzie miał wstępu na moje talerze. W toalecie, w której z rur leje się woda na boki, wiszą też nie izolowane kable elektryczne, ale czuję się w Pacha Mamie dziwnie bezpieczny - więc spięcie nie następuje ani w mojej głowie, ani gdziekolwiek indziej. Odtąd stołujemy się już tylko tu.
W kawiarni, którą wieczorem wybieramy na chybił-trafił, kelner azjata podchodzi do nas i pyta w języku Kowalskich i Lubiczów: - Jak się masz?
Mówi też, że zna piłkarza Lewandowskiego z Polski. My nie znamy. Ale widać ów Lewandowski to jakiś światowy fetysz czy maskotka. Na podróżniczym vlogu Kaji Kraski (polecam, globtroterka bystra i wybitnie żywa) w odcinku nt. Gambii - najbiedniejszego kraju Afryki - usłyszałem o sytuacji niemal identycznej. Tam jeden z jej rozmówców na hasło "Poland" także wymieniał nazwisko Lewandowskiego i dorzucał : - Znam go.
Wieczorami na scenie Pacha Mama rządzi mocno amatorski zespół, którego trzonem jest Francuz wyglądający jak dobroduszny wariant Jamesa Bonda. Człowiek pogodny, wyluzowany, opowiadający żarty o kokainie i nie tylko. Kiepsko gra, ale ma to gdzieś; bawi się dobrze i podbija niewymuszony klimat lokalu.
Moja znajoma z Bydgoszczy pojechała kiedyś do jakiejś dziury w Arizonie, gdzie zupełnie przypadkowo spotkała na ulicy kolegę z podstawówki. Ja w Mui Ann zauważam gościa, który wygląda jak były chłopak mojej żony. Zawołany, okazuje się być nie tyle zbliżonym fenotypem, swoją wietnamską wersją, lecz tymże właśnie byłem facetem. Chcę pojeździć z Alą trochę więcej po świecie, żeby zobaczyć, ilu jeszcze byłych chłopaków wypłynie na tym czy owym kontynencie.
Piotrek jest w trakcie paro miesięcznej podróży po Azji. Przyjechał tu z Kambodży. Przez Wietnam podróżuje skuterem, a potem kierować ma się na Filipiny. Spotkanie uświetniliśmy wieczorną kolacją w Pacha Mama, a potem szybką lekcją obsługi skuterów. To wtedy poczuliśmy, że wietnamskie szosy stanęły przed nami otworem. Dzięki, były chłopaku mojej żony!
W Pacha Mama robimy ustalenia. Jeśli mamy tylko miesiąc do dyspozycji, nie warto porywać się na podróż po całym Wietnamie. Byłaby to podróż pospieszna. Skupimy się więc na części południowej. I nie będziemy nigdzie pędzić. Odpadną więc i góry, i Hanoi - drugie wielkie miasto w kraju - które zobaczymy przy okazji kolejnej wyprawy do Wietnamu (a ta, wiemy o tym, jeszcze przed nami). Póki co czujemy głód prowincji, plaży i paru dni dla uregulowania pływów w głowie - w spokoju i nic nie robieniu. Chcemy trafić do miejscowości bez turystów.
W Pacha Mama rozmawiamy z młodym Niemcem, który wieczorami stoi za barem. Sugeruje, że Phan Rang może być tym, czego szukamy. Ok, niech więc będzie. Przed wyjazdem ostatki w Pacha Mama. Poza nami siedzi tam jeszcze pięciu innych Polaków. Za barem Pacha Mama; jest też Bond.
Znowu Autobusy, znowu leżenie jak w przedszkolu (mam też skojarzenia z komorami hibernacyjnymi w Obcym 2) i znowu wszystko zgodnie z rozkładem. Zasadniczo komunikacja autobusowa podczas naszych wojaży była nam przychylna; tylko raz, na skutek korku, trafiło się opóźnienie. Wysiadamy w Phan Rang. Jakieś dzieci krzyczą do nas “Money”; ktoś woła “Hello”.
Ale to tyle, jeśli idzie o komunikację w znajomym języku. Bo tutaj jest wietnamski Wietnam. Niewiele angielskiego, żadnych atrakcji większych niż sok z kija czy opuszczony lunapark. Ktoś nam proponuje motor i ze zdziwieniem przyjmuje odmowę. Odtąd często będziemy postrzegani jako dziwadła - bo pieszy w pewnych miejscach jest tu widokiem kuriozalnym. A jeśli gdzieś idzie, to niechybnie po motor. My, owszem, chcemy pojazd, ale na razie robimy pieszy rekonesans. Mijamy lokal Nice to Meat You. Są tu kluby z bilardem o nazwie BIDA VIP. Mięsne sklepy z wężami, żółwiami i ośmiorniczkami. No i plaże - wielkie, z jasnym, czystym piaskiem i praktycznie puste. Żadnych tłumów, żadnych surferów; gdzieś tam w oddali majaczą czasami jakieś sylwetki. Przy plaży dostrzegamy starszego europejczyka, który coś pisze w słomkowym kapeluszu i zaprasza do siebie gestem ręki. Wygląda jak świetny brytyjski aktor - nieżyjący już Pete Postlethwaite. Jeśli ktoś wygląda jak Postlethwaite i pisze przy wyludnionej plaży, to budzi skojarzenia nie tylko filmowe, ale i literackie. Oto wręcz wizualna egzemplifikacja archetypu pisarskiego, przynajmniej z tej odległości. Może gość opisuje Azję oczami wyobcowanego europejczyka? W każdym razie ta samotna ludzka wyspa budzi zaciekawienie. Podchodzimy. Facet ma na imię Joseph. To Austriak uczący niemieckiego w Chinach. Jest gadatliwy, ale nie ma niczego ciekawego do powiedzenia, a między wierszami wypływa, że czuje się dumnym przedstawicielem świata, który zrodził Mozarta i Kafkę. I chyba się trochę nudzi wśród bieda-egzotyki. Twarz pełna popękanych naczynek, terkotliwy sposób mówienia; piana na spękanych ustach. Zaprasza nas do siebie na pogawędkę bez zamiaru - podkreśla - seksualnej integracji. Odmawiamy - ze względu na niekompatybilność naszych tuneli rzeczywistości. Poza nim i miejscowymi widywaliśmy tu chyba tylko rosyjskich turystów.
Gdzie jest Wally? Możesz nie znaleźć Wallego, ale znajdziesz tu szybę. |
- Jezu, już wiem, po co mi rów dzielący dupę.
- Po co?
- Żeby pot miał którędy spływać.
Rozmowa odbyła się nie podczas kopania rowów, ale w instytucji kultury miasta z tytułem Europejskiej Stolicy Kultury. Jednak nie ma to większego znaczenia, bo rowy i rowki są wszędzie - i na polach, i w gmachach pełnych sztuki przez duże S. Każdy gdzieś kopie te pierwsze, a rytm i jakość pracy może wyznaczać podejście zrównoważone i racjonalne lub tubalno-histeryczno-maksymalizacyjne. I - bez ironii - życzymy wszystkim kontaktu z bramką numer jeden.
Mijamy na ulicy Josepha, który drenuje świeżo schwytaną rozmówczynię. Macha do nas. Machamy również i idziemy dalej.
Mamy swoją nową jadłodajnię - małą, bez tłumów. Codziennie parokrotnie jemy tu ryż z kolendrą, czosnkiem i jakimiś badylkami smakującymi trochę jak glony, a trochę jak pietruszka. Ryż jest lekko przyprawiony. Bardzo to smaczne, całkiem pożywne i jakoś ze znawstwem ugotowane. Kucharka to nasza nowa Pacha Mama. Jest miła, cicha i dostojna. Jej córka, może dwunastoletnia, chyba nas nie lubi. Kiedy podaje ryż, a ja mówię “Comoen” (“Dzięki”), odpowiada “Yeahhhh”- jakby właśnie strzelała mi w głowę. Bo chociaż Phan Rang nie jest oblężone przez turystów, to być może dla niej jest nas tu i tak zbyt wielu. Może to Rosjanie, zazwyczaj człapiący rodzinkami jak objedzone białe niedźwiedzie, ją tak nastroili? Mając na karku cały rok wszędobylskich pstrykaczy zdjęć z nalanymi twarzami, pewnie też chciałbym im pokazać, ile dla mnie znaczy ich “Comoen”. Może też chciałbym wycisnąć z nich tyle Dongów, ile się da - jako oczywiste myto za ten pacyfistyczny, ale wkurwiający najazd na jej kraj. A może po prostu, jak to nastolatki, marzy o śmierci wszystkiego i wszystkich i żeby śpiewać w gotyckim zespole o czarnym kolorze swej duszy. Tak czy siak, poza przypadkiem tej małej nie mieliśmy chyba tak wyraźnych sygnałów, że jesteśmy na przemiał.
W lokalu zwykle leci radio. Wyraźnie wybija się psychotycznie entuzjastyczny kawałek pop. Nazwa kraju wybrzmiewa w refrenie. Całość brzmi tak, jakby wokalistka oznajmiała, że wietnamskie pola puchną od urodzajnych plonów, lud rośnie zdrowy i piękny, a ryż smakuje co najmniej jak kartofel. Wieczorem zabrałem Alę do knajpki, gdzie nagrałem film pt. Cienie rzeczy lepsze niż rzeczy.
Lokal jest bardziej przestronny i zadbany, niż mają to w miejscowym standardzie. Kawiarenki i knajpki w Phan Rang to zazwyczaj budy z blachy, desek i styropianu. Dziś - w ramach odmiany - pijemy w otoczeniu roślin i oczek wodnych.
W powietrzu czuć, że zbliża się Tet. Ludzie sprzątają domy, na mieście przybywa światełek i plakatów, z których bucha patriotyzm, przybrany w kolory jak z programu Disco relax.
Kolejka do kasy w ogólnospożywczym markecie. Jakaś starsza pani, z twarzą zasupłaną napięciem, wciska nam koszyk i swoje ciało w plecy. Rozumiem. Metoda na “dociskanie”, znana także w Polsce. Pochodna założenia, że pchając osobę stojącą przed tobą w kolejce, doprowadzasz do szybszego obsłużenia siebie.
Podczas plażowania uszkadzam sobie lekko stopę. To miejsce boli i nieco zmienia barwę. W grę wchodzić może zakażenie. Znajdujemy szpital, gdzie miła recepcjonistka zabiera nas szybko pod gabinet lekarza. Tam doktor ogląda stopę i wypisuje receptę, po czym kładzie na niej kamień. Ten gest zbija mnie z tropu, ale diagnoza nie okazuje się ciężka. Będę żył, chodził, biegał i spisywał relacje z podróży. Wydam też książkę. Póki co dostaję antybiotyk i coś tam jeszcze. Pani recepcjonistka - wciąż ta sama, wciąż miła i pomocna - pomaga nam zrealizować receptę na terenie szpitala. Poza tym kupujemy bandaż, który został wyróżniony całym naręczem medali. Dostaję leki: zafoliowane niebieskie pigułki w kształcie serduszka. Zostałem więc szybko i fachowo zaopiekowany. Miło - ale czy to nie dlatego, że jestem białym podróżnikiem? A jeśli to właśnie ten powód, a ja wiedziałbym, że to właśnie ten powód, czy poprosiłbym o “taryfę jak dla miejscowych”?
Dziewiąta rano. Wielki hotel, który wydaje się pusty. Weszliśmy coś zjeść na śniadanie. Pięć kelnerek, rozsianych po wielkiej, pustej sali, zażywa lekkiego dnia w pracy. Jedna dłubie w nosie, pozostałe sprawdzają telefony. Nie rozumieją, co do nich mówimy, i nie widzą potrzeby, aby mordować się z nami nad słownikiem, żeby odkryć, o co chodzi z majaczeniem o jakimś glutenie i diecie wegańskiej. Nie mamy pretensji. Udaje nam się "wykomunikować" kawę, więc jest dobrze. Gdyby i ona się nie pojawiła, też by było. Podoba mi się, że nikt ich nie strofuje tych kelnerek.
W Phan Rang trafiliśmy na wieżę z naprawdę srogą aurą. Stała nieco na uboczu miasta. Wydawała dźwięki, które brzmią jak odgłosy pracy urządzeń wiertniczych, a trochę jak ptactwo. Są one tu znacząco zagłuszone, bo wiało.
Skuter wynajmujemy bez zastawiania dokumentów; pada z mej strony przysięga, że odprowadzę do tego i tego. Wcześniej muszę też zdać test z odpalania pojazdu. Przechodzę go pomyślnie i włączamy się w życie szos. Jeździmy. Łatwe to. Można zawracać, kiedy i gdzie się chce. Można nawet jechać pod prąd. Wietnam nie robi problemu. Bylebyś jechał z głową. Mam wrażenie, że większym błędem jest stać i zastanawiać się długo nad manewrem, blokując ruch. Jak jedziesz - w tył, przód lub bok - jest ok. Byle byś pozostawał we względnej zgodzie z ruchami pozostałych kierowców i Mocą. Czasem jestem kierowcą, czasem pasażerem; oboje zasmakowaliśmy w rajdach przez wietnamskie szosy. Sprzyja im cena benzyny - za równowartość paru złotych możesz być królem drogi przez cały dzień. Zwiedzamy jakąś świątynię, górującą nad miastem i będącą w częściowej budowie, i wnosimy na górę po cegle, co czynią tu wszyscy goście. Na samej górze jest jakiś murowany demon w klatce, wyglądający jak Goro z gry Mortal Kombat - czyli prawdziwe uberbydlę.
Po pobliskim cmentarzu chodzą kozy; fajnie, dzięki nim jest tu żywiej. Gdzieś nad nim znajduję kilkadziesiąt porozbijanych ceramicznych figurek Maryi, leżących na jakimś stosie gniewu.
Podczas jednej z samotnych przejażdżek znajduję kawiarnię, w której barista mówi po angielsku. To jego dodatkowe zajęcie. Zazwyczaj pracuje dla belgijskiej firmy na jakichś statkach. Na zasadzie luźnych skojarzeń wspominam, że Belgia to rodzinny kraj znanego aktora, Jeana-Claude Vann Damma. Na jego twarzy pojawia się uśmiech; wyznaje, że bardzo lubi Krwawy sport. Odtąd nasza rozmowa odbędzie się na innej stopie. Dostaję nawet propozycję, by wraz z żoną wpaść do nich na święta.
Następnego dnia odwiedzamy go w lokalu z Alą. Kupujemy od gościa parę kilo kawy, a poza tym dostajemy ciasto, które przyrządziła jego żona z okazji święta Tet. Jest to ryż zawinięty w liście banana i nadziewany gorszkiem. To celowana w nas wege-wariacja na temat jakiegoś mięsnego dania. Rozmawiamy z nim o naszych dalszych planach. Poleca Dalat. Kiedy próbuję mu wyjaśnić, że chcemy się tam dostać na stopa, moja znajomość angielskiego okazuje się niewystarczająca, żeby zrozumiał, o czym właściwie mówię. Po czasie zdaję sobie sprawę, że idea autostopa może być w Wietnamie słabo zakorzeniona.
Pora ruszać dalej. A więc - góry i Dalat. Najbliższe i jedyne góry, na jakie sobie tu pozwolimy. Próbujemy tam dotrzeć na stopa. Stajemy w skwarze, zaczynamy machać. Zatrzymuje się pierwsze auto. Facet i kobieta. Okazuje się, że jadą w stronę Dalatu. Rozsiadamy się wygodnie, zadowoleni z siebie. Ale po dziesięciu minutach jazdy facet podaje nam wizytówkę z napisem Taxi coś tam. Nastrój nieco siada. Z pomocą elektronicznego tłumacza próbujemy mu wytłumaczyć, że łapaliśmy stopa. Tłumacz o kant dupy. Taryfiarz chyba niczego nie zrozumiał, bo napisał nam coś jakby: ” Wasze wątroby, dochodzenie”. Nie brzmiało zachęcająco; kobieta z przodu chichotała dziwnie. Przed oczami zaczęły mi stawać Hostele i Teksańskie masakry piłą mechaniczną. Znikamy w czeluściach Wietnamu...Ciemna piwnica….Ostre narzędzia….W stopo-taksówce mamy poczucie, że zmierzamy w nieznane.
Jedziemy przez dżunglę. Mało uczęszczaną drogę. Tłumacz podbił nastrój grozy, więc tym razem próbuję uniwersalnej mowy ciała i dostępnych narzędzi. Z pomocą kubka po kawie i słomki pokazuję, że muszę siku; pani śmieszka chichocze jeszcze bardziej. Sikamy gdzieś w dżunglę z pobocza, a potem jedziemy dalej. Jest też przerwa na kawę - może i ostatnią - kupioną w sklepie po środku niczego, a potem znowu w nieznane, tym razem już przez tereny miejskie.
W pewnym momencie skręcamy i - uwaga- wjazd przez wielkie drzwi do czyjegoś domu, który okazuje się hostelem. Wietnam - to ukryta moc? Oby nie ukryte piekło ani Ostatni dom po lewej. Tam znowu sikamy, jeszcze niespokojniej niż ostatnio. Tam też zostawiamy panią śmieszkę, nadal rozbawioną, i ruszamy dalej z kierowcą. Ten gdzieś dzwoni; chyba w naszej sprawie. Dobrze to czy źle? Ostatecznie podwozi nas na jakiegoś busa, kilkadziesiąt kilometrów od punktu zrzutu śmieszki. Płacimy mu stosunkowo niewielką sumę, mówiąc, że więcej nie mamy i schodząc w tym momencie ze ścieżki prawdy. Jednocześnie obok czeka już bus pełen ludzi, czeka tylko i specjalnie na nas. Znowu trzeba pstrykać gotówką. No, a my - zgodnie ze stanem wiedzy taksiarza - wypstrykani. A on sam wciąż tu jest. Widać, że chce, abyśmy na pewno trafili, gdzie trzeba. Więc jednak nie jest psychopatą. Ba, okazuje się wręcz dobrym samarytaninem - dorzuca nam pieniądze na bilety. Trwa to wszystko jakieś sekundy, odbywa się w kurzawie przesiadania i do wtóru kwaczenia. I jesteśmy w busie. Nie busie śmierci, nie busie-pułapce, tylko zwykłym pojeździe do Dalatu. No i - informacja dla romantyków - były to walentynki, więc wszystko tego dnia lśniło i zachwycało jak serce świeżo wyjęte z klatki piersiowej.
Słówko o tłumaczu, który nie zdał egzaminu w taksówce. Czasami się przydaje, ale mam wrażenie, że równie często wprowadza zamęt. Nasz tłumacz nie posiadał wietnamskich znaków diakretycznych. Czasami ułatwiał sprawę w jakimś sklepie, ale w kwestiach bardziej złożonych tracił zastosowanie. Za to wiele razy użyczano nam wietnamskich komórek, byśmy tam wyjawili cele i potrzeby - i ta metoda działała bez zarzutu; ujawniała też, że zasadniczo Wietnamczycy chcą i lubią pomagać.
Dalat. Szyk i klasa, jak to mówią w Polsce. Jesteśmy w górach, co wyraźnie czuć. Jest chłodniej i bardziej rześko. Powietrze czystsze, co oznacza, że smog trochę przewiany i nie tak silny jak na nizinach.
Dalat jest berliński, hipsterski. Hotel na hotelu. Kawiarenki to nie tanie budki jak w Phan Rang. O nie. Tu się pije kawę w przytulnych, czystych miejscach; czytasz w nich książki o designie. W Dalacie jest wszystko, włącznie z polem do golfa, lokalami z Techno i centrami handlowymi. Miasto jest czyste - oczywiście, jak na standardy rosochatego Wietnamu. Turystów nie brakuje; wśród nich jakby więcej młodzieży alternatywnej niż gdziekolwiek, gdzie byliśmy wcześniej. Widać też okoralikowanych hipisów w średnim wieku.
Znajdujemy wegańsko-wegetariańskie miejsce, w którym można zjeść “przebudzonego kurczaka”.
Lokal należy do sieci podobnych miejsc, założonych przez “przebudzoną” (?), “świętą" (?) - no, w każdym razie anemiczną kobietę o matowym głosie, którą podziwiać można na ekranie restauracji. Tam, w jakimś poważnie wyglądającym programie, w którym goście zwracają się do niej “pani” lub “o pani”, wykłada nam ona swe zapatrywania na świat ludzi i zwierząt. Wprowadza w mistyczny świat wyliczonych przymiotów zwierzęcych. I tak np. królik ma trzy na dziesięć punktów wrażliwości, osiem niepokoju i dwa agresji. Osiol - cztery wrażliwości, dwa niepokoju i jeden agresji.
Nasz nowy host jest spokojny, opanowany i sympatyczny. Mówi, że nie jest zanadto religijny. Lubi się śmiać i z twarzy przypomina Buddę. Maluje paznokcie i służy sensownymi radami związanymi z eksploracją Wietnamu.
Te panie nie mogły oprzeć się pokusie reklamowania mojego filmowego bloga. |
Zbliża się Nowy Rok. Kupuję białe Conversy. Nie będę chodził jak postać z filmów z Johna Woo, kiedy tu wszyscy tacy życzliwi. Przeżywam nawrócenie na biel, wzlatuje we mnie wewnętrzny gołąb. Więc - symbolicznie - Conversy. Za równowartość trzech dych, czyli i w tym aspekcie symbolicznie. Jeszcze nie wiem, że okażą się sztywne i niewygodne jak jakieś dwie białe trumny dla stóp...Tymczasem - Budda, Budda wszędzie. Uśmiechnięty grubas; odsłonięte ciało, nieprzyzwoite wręcz zadowolenie. Polska ma “Walcz lub uciekaj”, on tutaj - “Usiądź i poczekaj.” I spora część Wietnamczyków zdaje się poruszać zgodnie z wewnętrzną melodią tejże frazy. Czy nie skończą jak my, sprasowani, przeżuci i wypluci? Czy za dziesięć, dwadzieścia lat, kiedy kapitalizm rozsiądzie się tu jeszcze wygodniej, ściskając spuchniętym dupskiem ludzi na dole, wtłoczy im w krew nowy rytm oparty na dygotliwym pośpiechu? A może to już tu jest, tylko nie mogę tego dostrzec przez zmiękczające szkło zachłyśnięcia się nowym światem?
Niby mają tu socjalizm, ale osoby znające Wietnam sugerują, że jest on tak naprawdę bliższy rzeczywistości kapitalistycznej. Kapitalizm ten wydaje się - na pierwszy rzut oka (lub póki co) - pocieszny, pluszowy. Przyczajony tygrys, ukryty smok? Zapewne. Coś jak lata 90-te w Polsce. Jak z okresu Bravo i kaset Video. Z czasów, kiedy rzeczy wydawały się jeszcze świeże i nęcące. A kapitalizm uosabiał chipsy, kasety magnetofonowe i gumy Turbo. Nie siarczystą charę (etyczną, estetyczną i ekologiczną) w życiorys każdego mieszkańca planety.
Młodzież wietnamska: jeszcze w większości nie HM-owa, bez blazy. Wietnam - jeszcze ciekawy świata, jeszcze przyjazny. Jeszcze nie sformatowany, nie zamieniony w gumiastą bieżnię do skoku po złoto, którego nie ma. Znajomy mówił, że Belgrad oscyluje w podobnych rejestrach. Chciałbym to sprawdzić. Wracając do Wietnamu - jasne, kocha się tu Colę, Ray Bany i błyskotki wszelakie, ale jeszcze nie wygląda mi to na krainę skutą plastikowym lodem.
Co do tempa i jakości tutejszego życia (i pracy) - mam też świadomość, że widziałem tylko wycinek rzeczywistości. Nie wiem, co się dzieje w fabrykach, pralniach czy sortowniach. Co więcej, mam świadomość, że nasz miesięczny pobyt, obejmujący tylko część kraju, upoważnia raczej do stawiania pytań niż śmiałych tez. Opieram się tylko na wrażeniach. Te mogą być nadto optymistyczne, bo mózg chłonący Inność, Nowość reaguje entuzjastycznie. Dłuższy pobyt dałby bardziej solidny wgląd w stosunki pracy i stosunki społeczne.
W jakimś parku otwieram podarek od gościa z Phan Rang, czyli wspomniany już ryż zawijany w liście. Ala nie ma ochoty, więc wciskam to w siebie szybko i w całości. Jest to jedna z lepszych form ciasto podobnych, jakie jadłem. Słodka, sycąca potrawa o bogatym smaku. Dzięki, lubiący Van Damma barmanie.
Pierwszy dzień Tet. Wbrew zapowiedziom sporo sklepów i lokali nadal działa. Ludzie palą specjalne świąteczne papierki na ulicach - to tutejsza tradycja. Jedziemy skuterem na poszukiwanie jakiegoś ogrodu, który miał być atrakcją miasta, a którego wcale nie czuliśmy potrzeby znajdować. Więc nie znaleźliśmy, za to trafił się nam duży cmentarz na wzgórzu, umiejscowiony na uboczu Dalatu.
Nie ma tu nikogo żywego poza nami. Zaczyna się ściemniać. Jest cicho i nadal ciepło. Mijamy alejki jasnych grobów, które nie są ani idealnie równie, ani zadbane, ale nie ma też w nich mroku czy grozy. Dookoła rój swastyk (i nieco mniej krzyży), ale cmentarz tchnie spokojem i wprawia nas w dobry humor. Różowo-granatowe niebo dodatkowo dodaje mu lekkości, a naturalne dźwięki otoczenia (ptaki, świerszcze) kontrastują z tym, co oferuje miasto - no, zwłaszcza dziś. Gdyby nie zapadające ciemności, byłoby to świetne miejsce na dalsze świętowanie Tet.
Wracamy z cmentarza. Gdzieś tam bliżej centrum wyrasta z ciemności wielki złoty posąg Buddy. Jest już noc, a Budda jest zacieniony i naprawdę wielki, także nie udało nam się zrobić mu żadnej fotki, którą byśmy go... objęli. Lubimy błyskotki, więc podjeżdżamy - a u jego stóp najbardziej klimatyczna świątynia, jaką znaleźliśmy w Wietnamie. Z zewnątrz jest to ogród z powalająco bujną roślinnością. Kumkają w nim żaby, coś bulgocze w strumyczku, a całość brzmi lepiej niż większość rzeczy, które słyszy się w życiu. Czy czegoś tu nie podrasowują ukryte głośniki? Nie, chyba jednak nie....
Czy ten zielony glut nie jest jakąś zapijaczoną wersją smoka z Niekończącej się opowieści? |
Panom na dole życzymy szybkiej Nirwany. |
Jedziemy dalej. Okazuje się, że nawet odbijając od głównych arterii miasta do spokojnych dzielnic, gdzie wąskimi uliczkami latają nietoperze, można trafić na sporo kafejek. Masz lód, kawę i dom? Masz kafejkę. Odwiedzając czyjąś kafejkę, odwiedzasz jego dom. Zawsze w tle jest jakieś życie rodzinne: psy, dzieci, krzątanina. Fajnie. Lubię wejść komuś do domu i się porozglądać. Przyjrzeć się można zresztą i z ulicy. Wietnamskie domy mają zazwyczaj otwarte drzwi (te wyglądają jak garażowe) i nikt jakoś specjalnie nie kryje się z tym, co i jak właśnie robi.
Nowy Rok. Petardy odpalane są tylko na jakiejś paradzie, w kontrolowanych warunkach. Prawo zabrania używania ich w domu czy przestrzeni publicznej, bo były pożary. My Nowy Rok spędzamy w spokojnej kawiarni, z dala od zgiełku. Z balkonu mamy widok na miasto. Jest smogowa mgiełka, całkiem urokliwa. Chwilami mam wrażenie, że pada śnieg. Resztę wieczoru spędzamy, oglądając dokument o nieżyjącym już prezydencie Turkmenistanu - pacyfiście, dyktatorze, moralnym i estetycznym filarze kraju.
Dalat za dnia. Wielu ludzi robi tu zdjęcia z kija; za moich czasów było piwo z kija. Jaki świat, taki kij. Odwiedzamy park, polecany przez przewodniki internetowe. Nudne kwiatki, sztuczne pszczółki, plastikowe łabędzie dla weekendowych romantyków. Panie w niedzielnych sukniach robią sobie sesje w alejkach. Podobał mi się tylko smok z drucianych gąbek do naczyń.
Czuję jakieś bulgotanie w mózgu.Ten kraj jest tak inny, że coś we mnie fermentuje. Próbuję to spacyfikować, oglądając Family Guya i słuchając noisu.
Dalat jest przyjemny i lekki. Pora wrócić do Sajgonu i dać się porazić sprężonej dawce atrakcji, takich jak hałas, smród i wszechobecny nadmiar... wszystkiego. Chyba to lubimy.
A więc - czwarty dystrykt wita. Jemy wegańskie jedzenie w lokalu, gdzie można zamówić wegańską pastę ze świni. Mieszkamy w pralni. Nowy host dyga; myśli że jesteśmy z Portland. Jest nerwowy. My też - mamy podstawy sądzić, że zainstalował tu kamery. Mamy też zlew o nazwie Dicaprio.
W TV sieczkarnia umysłów. Dody, Ibisze, Kamele. Kolorowo do porzygania. Wygląda to jak karykatura europejskiej TV, która jest karykaturą samej siebie. Lecą jakieś wietnamskie Trudne sprawy lub….społecznie zaangażowanie kino z naręczem festiwalowych nagród. Nie wiem. Chyba jednak bardziej przypomina to Trudne sprawy.
Ktoś na balkonie, na drugim piętrze kamienicy, trzyma dwie 2,5- metrowe palmy w doniczce, skutecznie tropikujące balkon.
Ho Chi Mihn. Prezydent z czasów wojny. Tutaj wciąż żywy - na obrazach, umiejscowionych często w centralnych punktach wietnamskich domów. Ilu ludzi w Polsce je, rozmawia i rżnie w karty pod łaskawym wzrokiem prezydenta, aktualnego lub minionego? W Wietnamie jest to norma. Dodatkowo Minh uśmiecha się też na ulicy, z plakatów, gdzie podnosi ciężarki. Wygląda dostojnie i stylowo, trochę jak Patrick Stewart w Star treku.
Charakterystyczne dla Wietnamu - wszechobecny zwierz. |
Być może gdyby i polscy sprzedawcy przenieśli swe produkty na ulicę, mielibyśmy podobne zatrzęsienie mięsnych alejek. Ale to Wietnam pozwala sobie na tę nekro-ekspozycję - więc warto mieć świadomość, z jakim krajobrazem będziemy mieć do czynienia na miejscu. Jak się ma do tego Budda, głoszący szacunek dla każdego życia? Ten neonowy po prostu świeci, dopóki prąd dają, a ten we mnie podpowiada mi, że religia (czy też system etyczny o religijnym zabarwieniu, jak kto woli ) także i tu jest niezbędnym elementem życia - tak długo, jak w tym życiu zanadto nie przeszkadza. Buddyjski świat obfituje w jeszcze większe zgrzyty. Przykładem Birma, gdzie wszechmiłujący system religijny przegryza się z masakrami i wojskowym reżimem. Obecnie urzędująca prezydent, choć podrasowana pokojowym Noblem, ma problemy z wprowadzeniem ładu.
Dworzec autobusowy w Sajgonie. Tłumy ludzi, jazgot megafonów, zatrzęsienie autobusów i naprawdę bezlitosny upał; John Zorn i Aphex Twin puszczeni naraz. Moje myśli pędzą na siebie jak w demolition derby. Jedziemy dalej. Tym razem do Vinh Long. Stąd chcemy się wyprawić do delty Mekongu.
Miasto nieco mniejsze od Phan Rang, ale - może przez obecność rzeki - bardziej dostojne, przewiane. Niezbyt wielu turystów. Wysiadamy nie wiadomo gdzie. Zjawiają się paru taksówkarzy i paru kolesi chcących zaoferować motor. Otaczają nas i kwaczą swoimi ofertami. Uciekamy. Obładowani, idąc za wskazówkami Google Maps, przemierzamy jakąś długą ulicę. I nagle, nieoczekiwanie, lokal wegetariański. Nie spodziewaliśmy się, bo Happy Cow nie dawało żadnej nadziei w tym mieście.
Tymczasem lokal jest, w dodatku z pysznym żarciem. Są w nim buddyści mali i duzi. Zainteresowały mnie tabletki na zatoki; ktoś od razu przekierował mą uwagę z nich na jakiegoś healera, który podobno leczy wszystko na błysk. Brzmiało dobrze. A potem - z głębin lokalu - wypłynął sam healer. Uśmiechnięty facet w malinowo-miodowym szlafroku. Łysy, żywy i mocny. I zasadniczo niewysoki, ale jakiś przypakowany żywotnością. Duże wargi, duże oczy i mocny uśmiech. Wygląda, jakby składał się z dobrze naoliwionych kulek łożyskowych. Z zewnątrz też okrągły: takież usta, oczy i głowa. Zwłaszcza oczy. Sprawdził mi puls. Potrząsnął mną. Niezbyt mu szło z angielskim, ale wysłał wszystkie niezbędne sygnały, żeby komunikację uznać za niewąsko udaną. Powiedział, że wyleczy mnie w 3 dni. Nazywa się Hue Hau (wymawiamy: łe hau). Umówiłem się na wizytę.
Przed naszym hotelem jakiś typ sprzedaje psy poupychane w ciasnych klatkach. Ala napisała w tej sprawie do organizacji zajmującej się prawami zwierząt. I zwierzęta, i organizacja mają tu kłopot - bo Wietnam nie zapewnia im praktycznie żadnych praw. Tak odpisała jakaś pani, ale zaznaczyła też, że ten kraj to mimo wszystko coś więcej niż akty sadyzmu i znieczulenia. Poza tym okazało się, że mieszkała kiedyś w Polsce w Nowym Targu ze swoim polskim mężem.
Dziś na targu jakiś pan, słysząc, że jesteśmy z Polski, rzekł z uznaniem: - Och, masters of the football.
Udałem się do fryzjerki, tuż obok mięsno-owocowego targu. Pani angielskiego ni w ząb, ale język ciała przemówił i zatriumfował. Zresztą zaufałem - fotosy Davida Beckhama na ścianie sugerowały rzetelne inspiracje. Wciągając motorowe wyziewy, przesiadziałem piętnaście minut. Nie wyszło źle.
W jednym z lokali czytam sobie mangę Wichrowe wzgórza. Angielska klasyka przerobina na japońską modłę, czytana w Wietnamie. Mam wrażenie, że twórcy komiksu zamienili mroczną historię o ludzkich namiętnościach w żywą komedię, w której Heathcliff wygląda jak muppet rażony dzikimi prądami libido.
Powyżej wystrój jednej z kawiarni |
I jak? Po masażu nie czuję się już jak zbiór pordzewiałych szyn donikąd i patyków wepchniętych na sztywno w grudę mięsa. Czuję wiry, wibracje, coś tańczy i drga. Chyba ja. Pojawia się spokój. Neony są bardziej żywe, kolory nasycone. Facet ma w dłoniach Alberta Hoffmana. Dostałem leki; piję coś, co wygląda jak rozwodniona musztarda.
Odświeżenie po 3-dniowym leczeniu u healera. Nadal mocno, wyraźnie. Energia. Tlen. Światło. Rozumiecie coś z tego?
Raz, jeden jedyny, zdecydowaliśmy się na kontakt ze zorganizowaną turystyką. W hotelu, w którym mieszkamy (a w ramach Airb’n’b można znaleźć także hotele), dostajemy cynk na wyprawę po delcie Mekongu. Płacimy w recepcji i rano mamy być na nogach o szóstej. Więc jesteśmy...
Mekong - rzeka pełna plastiku. Ludzie myją do niej zęby z domków przy wodzie. Płyniemy zadaszoną łodzią z silnikiem. Za sterem Wietnamczyk, pasażerami jest kilka osób różnej narodowości. Przystajemy w paru punktach, coś jakby wyspach konsumenckich. Oglądamy wyrób ryżu preparowanego i cukierków. Fajne, ale... Nie no, wcale nie fajne. Turystyka zorganizowana ssie. Wiedzieliśmy wcześniej, ale posmakować - znaczy wiedzieć dogłębniej. Kupiliśmy kilka owoców z łodzi-stoiska. Zobaczyliśmy wystawę pasków ze skóry węża. Etycznie i estetycznie gówniane, ale pewnie jak masz kowbojki, to się skusisz. W nocy oglądam Terminatora 3 - w wietnamskiej telewizji jest równie kiepski, co w polskiej.
Podróże są niebezpieczne. Mogą katalizować zmianę paradygmatu. Są niebezpieczne tak, jak niebezpieczne są niektóre substancje. Chcę jeszcze… Doświadczenia własnego, nie zapośredniczonego, nie z filmu czy teledysku. I nie amerykańskiego doświadczenia. Nawet kapitalna - ostra i przenikliwa - książka Depesze o konflikcie wietnamskim pisana jest z perspektywy jankeskiej. Trzeźwej i aheroicznej, ale amerykańskiej. Chciałbym inaczej; innych wymiarów świata. Nie lubię zapachu napalmu o poranku ani wieczorem. Nie lubię, choć nie znam. Wszystkie te filmowe rozpierduchy, na których się wychowałem, zamerykanizowały mi Wietnam. Pewnie one mnie tu przywiodły. I nadal je uwielbiam. Ale odtąd Wietnam nie jest już tylko dodatkiem do testosteronowych kozaków wuja Sama.
Podobno korupcja ma tu formę plagi. Władza wtrąca się wszędzie, nawet w imprezy elektroniczne. Gliny pchają się przez dżunglę - albo im płacisz, albo utną bit. Podobno opozycji nie ma. Gołym okiem widać, ile kuleje. Ale ludzie pomocni. I jakoś czujesz, że sporo tu życia.
Opuszczamy Ving Long. Pora na - odsłona trzecia - Sajgon. Autobus przyjeżdża z 2-godzinnym opóźnieniem; wyrwaliśmy drodze każdy metr. Patrzyłem przez okno na życie w przydrożnych wioskach. Ludzie leżą w hamakach lub piją kawę w kawiarniach. Robią to, bo mają przerwę w pracy czy nie mają pracy? Na oko - łypiące z autobusu - wygląda to jak niezła “poczekalnia życiowa” rodem z Jarmuscha.
Sajgon. Czujemy się jak u siebie. Na przywitanie motor - harmonijka: z przodu dziecko pije z butelki, w środku rodzice, z tyłu dziecko starsze trzymające się matki, a gdzieś między nimi jakieś pluszowe zabawki. W Wietnamie podrabia się tu Adidasy, Lacosty i - wiem to na pewno - Conversy. Ale, co ciekawe, “piratuje” się też książki.
Możesz tu znaleźć Diunę Franka Herberta, Lęk i odrazę Huntera Thompsona, powieści Cormaca McCarthy'ego, a poza tym Greye, Pottery i im podobne ochłapy. Wydrukowane na jakimś biednym szarym papierze, z wyblakłymi, bo kserowanymi okładkami, kojarzą mi się z nielegalnymi kasetami Video. Ale przede wszystkim jestem zdziwiony i jakoś podbudowany, że książka także może być towarem w nieoficjalnym obiegu. W Sajgonie znajduję co pewien czas zabawkowe dolary - pewnie z jakiegoś Monopoly. Szkoda, bo robią mnie w konia regularnie.
Budzą nas sajgońskie koguty. Mieszkamy w pokoju-piramidzie; są tu złote zasłonki. Na dachu nabity i wysoki posążek kobiety-buddy; nocami świeci się, mieni i chyba mnie podrywa. Tym razem mieszkamy lokalu zagubionym w gęstwinie małych uliczek. Same trzewia miasta. I dobrze, bo zdajemy się łapać niezły kontakt z lokalsami.
Słońce praży; dehydrujemy się i jemy w wegańskiej restauracji, która jest ciemną halą, czymś pomiędzy garażem i składzikiem. Czuć tu smarem, olejem i jest przyjemnie chłodno.
Potem znajdujemy Ali lodziarnię sprzedającą sorbety. Kiedy ja jestem w toalecie, żona wychodzi, mając dość kawałka Abby, i trafia na dworze na odartego z pierza gołębia. Ten jest tak oskubany, że aż różowy; w okolicach pyszczka ma pióra. Zabieramy go do weterynarza, do innego dystryktu. Ala rozmawia z wetem; ten obiecuje zająć się ptakiem i poinformować mailowo o jego stanie (czego nie zrobił do dziś).
W poczekalni poznajemy Amerykankę, która proponuje nam podwózkę. Ma klimatyzowaną limuzynę jak dla barona narkotykowego; kierowca prowadzi delikatnie i płynnie. Okazuje się, że kobieta pracuje jako konsul USA. Zaznaczyła, że Wietnam to trudny kraj. Opowiedziała w skrócie o dziennikarzu, który trafił za kratki na 15 lat za poruszenie tematu zanieczyszczenia środowiska. Powiedziała, że wszędzie są tu tajniacy. A jednocześnie podkreślała, że jej się tu podoba, bo Wietnam żyje, fermentuje, a młodzież dobrze wróży. Zabrała nas do swojego domu, na szczyt wieżowca. Ma dobre książki i dobre płyty, między innymi Velvet Underground... Ma też męża Polaka - stąd kawałek ściany zajmowały krzyże.
Pora na karaoke.
Masz urodziny? Wyciągasz na dwór plastikowe krzesła, mikrofon, sadzasz rodzinę i wzniecasz karaoke, które niesie się po całej ulicy i jeszcze kilka przecznic dalej. Nie szczędzisz głosu ani uczuć; nie śpiewasz na pół gwizdka. Słyszą cię tłumy przechodzących, a jednak nie ostudza to temperatury występu. Wygląda na to, że jest społeczne przyzwolenie na taką formę ekspresji, bo nie widzieliśmy ani interweniującej policji, ani wzburzonych sąsiadów, ani - przede wszystkim - wysysającego energię lęku czy skrępowania u wykonawców. I nie jestem pewien, czy za aktywowanie gwiazdorskich zdolności odpowiada alkohol. Wiemy na pewno, że ludzie lubią tu pić piwo, ale, po pierwsze, jest ono bardzo lekkie, po drugie - zwyczajnie ciężko tu trafić na kogoś, kto zionie alkoholem.
Wyobrażacie sobie sytuację, kiedy wasza rodzina - na trzeźwo lub prawie trzeźwo - śpiewa na ulicy kawałki Biebera, Bjork czy kogo tam? Wyobrażacie sobie, że nie dość, że to robią, to głos nie chowa się za podkładem, a ruchy nie ograniczają do paru ciężkich drygów? Że pełen zaangażowania wokal i ekstatyczny taniec są jak wystrzał z dwururki? Tak się to tutaj nierzadko odbywa. W Polsce śpiewa się na trzeźwo w radiu i telewizji. W pozostałych opcjach - raczej po pijaku (zazwyczaj albo tępe, ostre darcie strun głosowych, albo przytłumiona, bełkotliwa breja dźwięku wycelowana w bruk). Nie pozdrawiam typa, który (już w Polsce, po naszym powrocie) wyrzynał z siebie nocą Mniej niż zero i Daj mi tę noc - w obu wypadkach “śpiewał” tylko tytułową frazę, przetykając ją minutami ciszy, a potem coś w nim naciskało “Repeat”.
Kolejny wege lokal. Apetyt z miejsca wystudza wielkie akwarium, którego 70% wypełnia wielka ryba. Niewiele wiem o rybach, ale chyba jest jej źle. W następnej restauracji obserwujemy pryka i młodą, śliczną dziewczynę w białej sukni. Osoba do towarzystwa? To bardziej pasuje do Japonii - ale co ja wiem o Japonii? A co o Wietnamie? Więc po prostu patrzę i widzę, że ona się jednocześnie śmieje i nudzi.
Wygląda jak pod okulary 3D. Bez nich - to tylko klasa D.
Muzeum sztuki. Złe, złe obrazy. Ciężkim pędzlem robione. Ale nie aż tak złe, że aż dobre. Ani efektownej, zabawnej propagandy, ani rzeczy prawdziwie intrygujących. Szlam. Mówię tak, mimo że ja mało biegły w sztuce jestem; żona ma chociaż jakiś papier w tym kierunku - i także jest na NIE. Obojgu chrobocze nam coś w głowie niezdrowo od patrzenia, jakbyśmy się gapili za długo na Eurowizję. No dobrze, kilka obrazków wzbudza jednak uśmiech.
To obraz o tym, jak dziecku prezentuje się obraz prezydenta. |
Żołnierze w makaronie |
Bawią doklejone na oknach muzeum witraże. Miejsce jest jednak raczej nudne, więc oglądamy resztę obrazów "na przyspieszeniu" i wychodzimy.
Z wiaduktu widzimy kolejne karaoke. 8-latek z mikrofonem śpiewa i tańczy przed 6-osobową rodziną. Jest żywiołowy i ma pop-fryzurę. Obserwujemy ich, rozbawieni. Zauważają nas, co nie rozbija występu chłopaka. Macha do nas, śpiewając dalej. Jego rodzina też nas pozdrawia. Widzimy, jak zrównuje się z nimi kilku turystów. Wesoło dołączają do tańczącego chłopca. Ktoś z rodziny w 5 sekund wyczarowuje Tigery i wręcza cudzoziemcom. Pełna życzliwość. Też dostalibyśmy Tigera, gdybyśmy byli bliżej.
Muzeum Wojny. W centralnej części budynku niewidomy mężczyzna gra kawałek Modern Talking na jakimś Casio. Reszta to wystawa zdjęć, urządzeń i pomieszczeń, jakich nikt nie chciałby oglądać, z wydarzeń, których istnieniu chciałoby się zaprzeczyć. Idź i zobacz, jeśli potrzebujesz szoku, otrzeźwienia. Ja wszedłem i żałuję. Nie wierzę w komiksową dychotomię dobrej i złej strony konfliktu w wojnach innych niż gwiezdne. Nie wierzę w szlachetny czy bohaterski wymiar działań zbrojnych ani deklarowany humanitaryzm względem przeciwnika czy ludności cywilnej. Nie wierzę też w oficjalnie podawane powody rozpętywania wojen. Czytałem i oglądałem sporo na ten temat; naiwność rozpuściła się dawno temu. Ochota, by eksplorować temat, też już za mną.Wszedłem do muzeum... i jestem taki sam jak przed wejściem. Zmieniło się tylko to, że świadomość zarejstrowała jeszcze kilka dodatkowych obrazów rozpaczy i przerażenia. Co nie znaczy, że ty, czytelniku, możesz tego nie potrzebować. Żeby coś odczuć silniej i ... zmienić się. Wszedłem trochę z rozpędu, bezmyślnie... Następnym razem dłużej się zastanowię, zanim przekroczę próg innego miejsca dokumentującego wydarzenia wojenne.
W okolicach Muzeum Wojny czy na innych utartych szlakach turystycznych różni ludzie mogą chcieć ci coś sprzedać, czasami nieco nachalnie. Ale pominąwszy miejsca newralgiczne dla takiego handlu, nie czułem się w Wietnamie jak “biały portfel”. Wspomniałem już sytuację w takso-stopie, gdzie facet niewiele na nas zarobił, a potem jeszcze dokładał do naszej dalszej podróży busem. Zdarzyło się też, że na targu, który miał płatne miejsca parkingowe, nie mogłem uiścić opłaty, bo zapomniałem portfela. Z pomocą (ta była potrzebna, bo parkingowy szczerzył już zęby i ział złością) przyszła nam jakaś wietnamska para, po prostu płacąc naszą część. Nie chcesz być traktowany jak spuchnięty kasą turysta? Unikaj miejsc dla turystów.
Niemiłosiernie schlany facet w ścisłym centrum Sajgonu - skasowana świadomość, czepiająca się desperacko jedynej stałej - sygnalizacji świetlnej. Człowiek-bełt. Wygląda jak przybysz z innej planety. Mrocznego wymiaru etyl X. Albo jak błąd systemu czy król przesteru - bo w wielotysięcznym tłumie nie znajdziesz drugiego takiego. To też jedyny tego typu obrazek podczas całej naszej podróży.
Wietnamczycy - ludzie z otwartymi domami, nierzadko na przestrzał. Jedzący w grupach. Na dworze, na ulicy. Rozkwakani i pijący kawę pod gołym niebem - za dnia i w nocy. Naród sprawiający wrażenie otwartego. Czy Wietnamczycy odczuwają dysonans poznawczy, gdy przyjdzie im zamieszkać na polskim blokowisku? A może szara płyta nie przyjmuje ich tak chłodno, jak to sobie wyobrażam? Lub - ewentualnie - ich zdolności przystosowawcze pozwalają na komfortowe uprawianie palm w tropikach swej świadomości i zachowanie optymizmu i energii w sytuacji zastanej?
Polska aspiruje. Robi sobie zęby na perły, kupuje ekspresy do kawy i wytwornie wymawia zagraniczne słowa. Celuje w uświatowienie swego bigosu. Miksuje w połyskliwej miseczce składniki: Business Class, Latte, muzyka Preisnera, Bregovica, Empik poleca, Dżem akustycznie i Pearl Jam symfonicznie oraz Sting frykcyjnie. I wszędzie syf i malaria, jak wiadomo, a u nas coraz więcej przeszklonych biurowców, kamer i menadżerów. Tutaj, w Wietnamie, przejścia dla pieszych (czytaj: pasy) prowadzą nierzadko w krzaki czy przed barierkę. I dobrze.
Jesteśmy na lotnisku. Widzę skośnooką dziewczynę (tę ze zdjęcia obok) w kurtce, którą określiłbym jako "musztardą w oko". Ubrałbym na jej widok kurtkę z napisem WTF?, gdybym miał takową.
Pisze do mnie radio Zet; proponuje miliony. Po chwili kolejny powiew Portland. Oto w samolocie z Włoch słyszę mój ojczysty język: - Weź to na logikę, kurwa. Co, nie umiesz, kurwa, brać rzeczy na logikę? To młody facet trzeszczy w stronę jakiejś blondynki; trzeszczy i puchnie wewnętrzną słusznością, pewnością. Husaria logiki. Z ziemi włoskiej do Portland.
Napis na bramie międzynarodowej szkoły w Phan Rang. |
Dla żony Alicji, dzięki której wycieczka się nie rozjechała. Serio.
Hmm... Przeczytałam dwa razy i pewnie zrobię to jeszcze raz. Momentami miałam wrażenie, że jestem tam razem z Wami �� i świetnie się bawię (chyba mamy podobne ubodobania do oglądania-podglądania świata) Dziękuję za tą wirtualną podróż. Pozdrawiam i czekam na relacje z kolejnej podróży. Kamila
OdpowiedzUsuń